Stanisław Batruch

"Postrzeganie i kreacja"

   Kto pragnie zrozumieć artystę, powinien poznać jego kraj. Johan Wolfgang Goethe napisał wprawdzie nie „artystę", tylko „poetę" - ale dokonane tu uogólnienie z pewnością nie kłóci się z myślą zawartą w jego sławnym dwuwierszu. Zagórz rodzinne miasteczko profesora Stanisława Batrucha leży w pobliżu Bieszczad, pasma szerokich, kopulastych, niezbyt wysokich grzbietów górskich, urokliwych pięknem przyjaznym człowiekowi. Tych gór nie zdobywa się, nie walczy z nimi, lecz kontempluje niepowtarzalne widoki, wzbogacone harmonijnie wpisanymi w pejzaż dziełami rąk ludzkich.
  Potem był Sanok, jako gród warowny wzmiankowany już w połowie XII wieku, lokowany na prawie magdeburskim przez Kazimierza III Wielkiego, prastara siedziba kasztelani, stolica bogatej świetnymi tradycjami Ziemi Sanockiej. Na sanockim zamku mieszkała owdowiała królowa Bona, stąd wywodził swój ród mistrz Grzegorz, polsko-łaciński poeta, historyk, mecenas literatury, propagator renesansowych ideałów, humanista i myśliciel w najdoskonalszym tych słów znaczeniu, późniejszy arcybiskup lwowski. Oprócz czternastowiecznego, przebudowanego w wieku XVI zamku są w Sanoku stare kościoły, cerkiew Świętej Trójcy, Muzeum Historyczne z największą w Polsce kolekcją ikon i najbogatszy park etnograficzny budownictwa rustykalnego. O atmosferze Krakowa rozpisywać się nie ma sensu; jeśli ktoś sam jej nie odczuł, najbardziej kompetentny wykład mu w tym nie pomoże, a jeśli odczuł, wszelkie dywagacje są zbędne.
  Czy w takim otoczeniu można nie wyrosnąć na artystę lub przynajmniej miłośnika sztuki? Oczywiście, że można. Są osobnicy genetycznie uodpornieni na intelektualne wzruszenia. Człowiekowi wrażliwemu „kraj lat dziecinnych" pomaga natomiast kształtować późniejszą twórczość, stanowi dlań źródło inspiracji, często kreuje go na popularyzatora i kronikarza piękna małej ojczyzny. A przy tym - wartości uniwersalnych, które we wszystkich czasach i pod wszystkimi gwiazdozbiorami rodziły się z serdecznego poznania i zrozumienia rzeczy najbliższych i dotykalnych.
  Stanisław Batruch już we wczesnej młodości marzył o karierze artystycznej. Rodzina widziała w nim przyszłego nauczyciela. W lokalnych tradycjach zawód pedagoga uchodził za prestiżowy: w II Rzeczypospolitej do kręgów inteligenci awansowało się także poprzez ukończenie prawa, seminarium duchownego, medycyny, farmacji. Nieco innego rodzaju prestiż przynosił mundur oficerski. W trakcie edukacji w rzeszowskim SN zrodziło się naturalne pytanie, czego właściwie chciałby uczyć. Wybrał kształcenie młodzieży w poznawaniu cudów świata widzianych oczyma artystów i w kreowaniu własnych wizji.
  Studia na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych rozpoczął jako człowiek może jeszcze nie w pełni dojrzały, ale też nie jako ledwie wypierzony młokos - a mianowicie w wieku lat dwudziestu pięciu. Szczęśliwie trafił do pracowni wielkiej damy polskiego malarstwa, profesor Hanny Rudzkiej-Cybisowej. Pani profesor miała za sobą studia w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie i u Józefa Pankiewicza w krakowskiej ASP, zaś w roku 1924 wyjechała do jej paryskiej filii (tak zwanego Komitetu Paryskiego), skąd wywodziła się jej przynależność do grupy kapistów. W zakresie stosowanych środków była mniej rygorystyczną niż inni przedstawiciele tej polskiej szkoły koloryzmu, jej twórczość w fazie dojrzałej cechowała swoista łagodność, a zarazem bogactwo barwnych zestawień.
  Wymieniliśmy zatem dwa filary kształtowania twórczej osobowości Stanisława Batrucha: urok rodzinnych stron i królewskiego Krakowa oraz wpływ zmodyfikowanych rodzimymi klimatami wiatrów znad Sekwany, korzystnej przeciwwagi dominującej u nas przez wiele lat szkół wiedeńsko-monachijskiej i petersburskiej. Należy wspomnieć na koniec o równie ważnym trzecim filarze - amatorskiej, półprofesjonalnej i w pełni profesjonalnej twórczości studenckiego i powiązanego ze studenckim środowiska artystycznego Krakowa.
  W latach sześćdziesiątych ówcześni studenci nie karmili się już mocno wyblakłymi wspomnieniami o socrealistycznej monokulturze i popaździernikowym, często dość jałowym i naiwnym buncie przeciw jej rygorom. Przyszedł czas na autentyczne kreowanie nowej sztuki, na głębsze niż żałosne „picassy" zainteresowanie światową awangardą artystyczną. O „Piwnicy pod Baranami", teatrze „Cricot", klubie „Pod Jaszczurami" oraz wielu (jak się po latach okazało) efemerycznych teatrzykach i kabaretach studenckich głośniej było wtedy w kraju niż o wielu zawodowych instytucjach kulturalnych, także zresztą wchodzących okres burzliwego rozwoju, zwykle nie całkiem zgodnego z oficjalną linią wytyczoną przez socjalistyczne władze. Student ASP Stanisław Batruch czuł się przecie wszystkim związany z teatrzykiem „Sowizdrzał" i klubem „Żaczek", ze szczerym wzruszeniem wspominany przez wielu aktualnych koryfeuszy sztuki. Dziś owi koryfeusze toczą między sobą spory o szczegóły takiego czy innego wydarzenia, co automatycznie pozwala uznać je za doniosłe: nicość lub miałka powszedniość nie obrasta legendą.
  Nigdy nie przywiązywałem głębszego znaczenia do zaklasyfikowania malarza jako realisty, surrealisty, postimpresjonisty - i tak dalej. Po pierwsze, malarstwo podobnie jak wszelkie inne przejawy artystycznego dialogu ze światem dzieli się na złe, przeciętne, dobre i genialne; znajomość nazw kierunków wprowadza pewien ład, pomaga sprecyzować przedmiot rozmowy, ale jej rola niknie wobec radości obcowania z wybitnym dziełem. Po drugie, dla każdego wielkiego artysty klasyfikacyjna szufladka okazuje się zbyt ciasna - po cóż więc starać się go w niej na siłę upchać?. Nie będę zatem zastanawiał się czy dostrzegalna w obrazach Stanisława Batrucha geometryzacja form zbliża go do kubizmu, czy może czyni go realistą fakt, iż ramy rozpoznawalności przedstawianego obiektu przekracza niezbyt często i zwykle nie na całym płótnie, lecz tylko w jego fragmentach, wpisując tu i ówdzie przekreślenia, „iksy", wyraźnie wyodrębnione kolorystycznie plamy. Nie spróbuję również oceniać czy doskonalej wypowiada się w „bezludnych" pejzażach i martwych naturach, czy przy prezentowaniu ludzkich postaci - dominujących na płótnie lub zagubionych wśród innych elementów kompozycji. Podzielę się jedynie z Państwem kilkoma własnymi, czysto prywatnymi refleksjami na temat tego znakomitego malarstwa - bez akcentowania, że właśnie ja mam tutaj absolutną rację lub choćby trafiłem w samo sedno sprawy. Przy komentowaniu zjawisk artystycznych mieć kilkanaście procent słuszności oceny to sukces, „bezwzględna większość" jest co najmniej podejrzana.
  Moje spostrzeżenia dotyczą w głównej mierze belferskiego pytania, stanowiącego zmorę kolejnych pokoleń uczniów: „co autor chciał nam powiedzieć?". Człowiek dąży do uporządkowania świata - i czyni to bardzo różnymi drogami, spośród których najmniej kontrowersyjną etycznie jest unifikacja urządzeń technicznych. Innego rodzaju porządek wprowadzają religie, innego rodzaju nauki przyrodnicze, wreszcie najbliższe ideału, choć wysoce abstrakcyjne uporządkowanie zapewnia matematyka. Podejrzewam, iż popularność kryminalnych powieści bazuje między innymi na tym, że na ostatniej stronie wszystko się wyjaśnia, z chaosu różnorakich wątków nagle wyłania się ten jedynie prawdziwy. Wiemy wszystko, doznajemy błogiego uczucia spełnienia.
  Urok malarstwa Stanisława Batrucha leży na przeciwnym biegunie - interpretacyjnej dowolności, niedopowiedzenia. Dowolność ta mieści się w nieprzekraczalnych ramach: z całą pewnością można stwierdzić, że autor nie afirmuje przemocy, tępego rygoryzmu, bezwzględnego dążenia do triumfu własnego ego bez oglądania się na ponoszony przez innych koszt zwycięstwa. Jest autentycznym humanistą - co wypływa jednocześnie z rozumu i serca. Z jego obrazów nie emanuje kult zła, przepływającego kolejnymi falami przez naszą rzeczywistość - ani strach przed złem. Są to jednak ramy na tyle szerokie, że zmieścić się w nich może nieprzeliczalna ilość wszelakich refleksji na zadany przez autora temat, zależnych nie tylko od osoby odbiorcy, lecz także od jego chwilowego nastroju, od dnia, pory roku, od pogody. Zaleta czy wada? Jednoznaczna odpowiedź nie istnieje, są ludzie, którzy w braku otrzymania konkretnego rozkazu czują się bezradni i zagubieni, są też indywidualiści wrogo nastawieni do ograniczania ich wolnej woli.
  Równie ogólnikowym wydaje się być stwierdzenie, iż Stanisław Batruch konstruuje swoje obrazy z koloru i światła, choć nie przejął impresjonistycznej bądź postimpresjonistycznej metody zagospodarowania płaszczyzny, typowej dla Rembrandta maniery wyłaniania się postaci z głębokiego cienia et cetera. Trzeba jednak ów ogólnik sformułować - celem podkreślenia, że akurat na tym polu odnalazł najwyraźniej własną „kreskę Apellesa", czyniącą jego dzieła łatwymi do rozpoznania wśród prac wielu innych artystów, także budujących kompozycje z tych dwóch fundamentalnych przecież dla malarstwa elementów.
  Ze spostrzeżenia tego wynika kolejna uwaga: tworzyć obrazy rozpoznawane na pierwszy rzut oka to marzenie każdego malarza - i niestety pokusa do pójścia na łatwiznę. Jeśli (oczywiście upraszczam) na wszystkich obrazach będzie zielona elipsa z dwiema czerwonymi gwiazdkami, to bezsprzecznie w pewien sposób te obrazy wyróżni, ale na podobnej zasadzie, co piktograficzny podpis. Między tego rodzaju prostackimi sztuczkami a odnalezieniem albo raczej skonstruowaniem niepowtarzalnego stylu rozciąga się długa, wyboista droga czasem udanych, a czasem chybionych prób i poszukiwań. Stanisław Batruch świadomie uczynił ją jeszcze trudniejszą, gdy od intrygującego, zagadkowego przedstawiania ludzkich sylwetek przeszedł do pejzaży, w których człowiek jest zwykle obecny jedynie jako postać domyślna, ponieważ oglądamy różnorakie efekty jego działań - od najzwyklejszych kopek siana po klejnociki architektury. Artysta pozostał przy tym sobą, choć z naturalnym zastrzeżeniem, że nasz dobry znajomy od lat kilkudziesięciu jest wciąż tą samą, aczkolwiek nie dokładnie taką samą osobą. No, ale to sekret mistrzów jak malować podobnie i zarazem zupełnie inaczej.
  Obrazy Stanisława Batrucha w harmonijny sposób łączą również dwa inne przeciwieństwa: podążanie za impulsem natchnienia i rozsądnym, konsekwentnym planowaniem całości płótna. Już Federico Zuccaro postulował, aby w każdym obrazie dało się wyczuć „podskórną" obecność grafiki. To, co oglądamy dziś w Galerii KBS wydaje się początkowo bardzo odległe od „inżynierskiego" wyważania konstrukcji, dopiero po chwili spostrzegamy, że wszelkie improwizacje zostały dokładnie przemyślane nie tracąc walorów improwizacji. Cóż, balet na lodzie zdaje się zaprzeczać prawom fizyki, chociaż stanowi mistrzowskie tych praw wykorzystanie...
   Stanisław Batruch przez całe dojrzałe życie był nauczycielem - najpierw licealnym, potem akademickim. Uczył i nadal uczy, jak malować, jak kształtem i kolorem można wypowiedzieć swoje myśli. Właśnie: swoje. Z jego obrazów wynika bowiem, że nie chciał i nie chce nadal nikomu narzucać, jakimi kategoriami myśleć należy. Jego malarstwo nie służy moralizatorstwu ani subtelniejszym formom dydaktyki, pobudza do refleksji bez nadawania jej sztywno sprecyzowanego kierunku. Postrzeganie świata to jedynie skromny wstęp do kreacji dzieła sztuki. Wystarczy rozejrzeć się po naszej galerii, aby samodzielnie wyciągnąć wniosek, jakiej rangi kreatorem jest profesor Stanisław Batruch - i moje dalsze podpowiedzi w tym zakresie mogą jedynie sprawę niepotrzebnie zagmatwać.

                                                                                                                                                           Jerzy Skrobot