Jan Szancenbach

"Artysta jest zawsze sam"

   Rozmowa z prof. JANEM SZANCENBACHEM, rektorem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie


   URSZULA ORMAN: Malarstwo to bardzo prosta rzecz, dopóki się o nim nic nie wie. Te słowa Degasa zacytował pan na inauguracji roku akademickiego. Czy tak trudno dzisiaj być artystą?
   JAN SZANCENBACH: Artystą w ogóle trudno być, nigdy nie było łatwo. Jeśli się popadnie w samozadowolenie, oznacza to koniec rozwoju artystycznego. Podobno ostatnie słowa Renoira brzmiały: wydaje mi się, że robię pewne postępy. Do ostatniej chwili towarzyszy nam w tym zawodzie ogromna niepewność, wewnętrzny niepokój, szamotanie. Tym bardziej się to odczuwa, im mniej zrozumienia i poparcia społecznego.
   — Były przecież czasy, kiedy artyści cieszyli się dużym społecznym autorytetem. Matejko, Malczewski otoczeni byli szacunkiem.
   — Takich okresów w historii nie było zbyt wiele. Dzisiaj każdy z nas pozostawiony jest samemu sobie, to bardzo obciążające.
   — Przemawia przez pana rozgoryczenie, a nie ma pan przecież powodów jako znakomity, uznany malarz, pedagog z czterdziestoletnim stażem, rektor.
   — Właśnie jako pedagog mam powody, by tak mówić. Jeśli wiem, że studenci nie mogą zdobyć kawałka płótna czy blejtramu, to trudno mi wymagać od nich wysiłku artystycznego. Widzę przecież, że wiele energii poświęcają na zdobycie materiałów. A start dla młodego artysty... toż to straszna sprawa. Zdobycie pracowni urasta do niebywałego problemu. Nowych prawie w ogóle nie ma, adaptacja strychów przekracza możliwości finansowe młodzieży, to przecież milionowe dziś koszty.
   — O ile wiem, pan profesor przez wiele lat także malował w pokoju...
   — To fakt, ale skłamałbym mówiąc, że mi to pomogło. Kiedy wreszcie miałem już własną pracownie i dobre warunki do pracy, spostrzegłem ze zdumieniem, że obrazy, które namalowałem w poprzednim miejscu, są z jednej strony jaśniejsze, z tej malowanej bliżej okna. Jako dojrzały malarz musiałem uporać się z takim śmiesznym warsztatowym problemem.
   — Mimo tych powszechnych kłopotów ze zdobyciem pracowni, materiałów itp. młodym, wydaje się, że po pierwszej zagranicznej wystawie świat padnie przed nimi na kolana.
   — Jako młodzi mają prawo do złudzeń, ale staram się im przekazywać prawdę, o życiu i kondycji artysty, prawdę, do której dochodzi się z biegiem lat.
   — Przyjmują te prawdy bez oporów? Jak układają się pana stosunki z młodzieżą?
   — Przede wszystkim są coraz luźniejsze. Prowadzę dość liczną pracownię i nie mam — z racji pełnionych obowiązków — zbyt wiele czasu na kontakty ze studentami. Poza tym odczuwam już zmęczenie.
   — Jakiego rodzaju? Czysto fizyczne? Obcowanie z młodzieżą podobno oddziałuje korzystnie.
   — Do pewnego momentu bez wątpienia tak. Nadchodzi jednak chwila, kiedy się stwierdza, że pozostawanie przez lata na pewnym pułapie, powtarzalność korekt, zniżanie się do stanu wiedzy studentów, to wszystko doprowadza do skostnienia.
   — Czyżby pan uważał, że praca, pedagogiczna przeszkadza artyście?
   — Mnie nie przeszkadzała. Najlepszy dowód, że pedagogiką zajmuję się już czterdzieści lat. Aż czterdzieści. Kiedy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że te wszystkie pozaartystyczne zajęcia odbywam kosztem własnej twórczości. Im jestem starszy, tym częściej każdą godzinę odebraną malarstwu uważam za straconą.
   — Miał pan jakąś przerwę w pracy pedagogicznej?
   — Niestety, nie. Trochę szkoda, że nie miałem takiego okresu wyłącznie dla siebie. Asystentem zostałem bez żadnej przerwy na samodzielną pracę, profesor Eibisch zaproponował mi asystenturę jeszcze przed dyplomem.
   — Mehoffer, Axentowicz także pracowali długo...
   — Proszę mnie źle nie zrozumieć, ja uczyłem, o ile to słowo jest odpowiednie, malarstwa z przyjemnością, podobno miałem jakiś talent pedagogiczny, ale ostatnio zbyt wiele pełnionych przeze mnie funkcji sprawia, że staję się niedzielnym malarzem i stąd moje rozterki. A co do naszych wielkich poprzedników, oni zajmowali się pedagogiką 15—20 lat, i to z przerwami jak np. Malczewski.
   — Ale to ogromna zaleta naszego szkolnictwa artystycznego, że pracują w nim wybitni artyści, na Zachodzie nie ma takiej praktyki.
   — Tam artyści nie mają takiej potrzeby. Istotnie jest to zaleta naszego szkolnictwa artystycznego nie wiem nawet czy uświadamiana przez studentów. Oni chyba nie zdają sobie sprawy z tego ilu wyrzeczeń wymaga od artysty tzw. nauczanie.
   — Poprzez stanowisko dziekana wydziału malarstwa, prorektora do spraw nauczania doszedł pan do funkcji rektora. Jak z tych wyżyn widzi pan sprawy własnej uczelni?
   — W tej chwili działalność kierownictwa skłania się raczej do ochrony istniejącego stanu niż do rozwoju. Niedobory lokalowe stworzyły taki splot zagadnień i niemożności, że to —20 rzutuje na wiele spraw, nawet na zmiany personalne. Kiedy byłem dziekanem wydziału malarstwa zapraszaliśmy np. artystów, którzy wykładali u nas gościnnie. Na tej zasadzie przez dwa lata pracował na Akademii Andrzej Strumiłło. Ta forma nie dała się utrzymać, u nas jest to niemożliwe. Uczelnia poznańska na Przykład mogła sobie pozwolić na to, by dojeżdżał tam Tadeusz Brzozowski. No, ale to wiąże się właśnie z sytuacją lokalową, organizacyjną.
   — Przez kilkanaście lat zasiadał pan w Radzie Szkolnictwa Artystycznego, czy skrócenie studiów artystycznych do lat pięciu korzystnie wpłynęło na przebieg kształcenia?
   — Absolutnie nie. Po czwartym roku następuje rekapitulacja zdobytej wiedzy. Piąty rok na nią przeznaczony i szósty dyplomowy, jak to było niegdyś, to dobre rozwiązanie, zaniechane niestety. Dlatego od wielu lat wszystkie u-czelnie artystyczne wnioskują o powrót do sześcioletnich studiów. Na niektórych kierunkach kształcenia muzycznego dało się to zrobić, na uczelniach plastycznych jeszcze nie.
   — A programy nauczania rozbudowuje się, młodzież to wytrzymuje?
   — Musi, cóż ma robić. To jednak się na studentach niekorzystnie odbija. Młodzież jest zmęczona, traci impet, z jakim wkraczała na uczelnię. Do tego dochodzi jeszcze zmęczenie brakiem jednolitych kryteriów w sztuce.
   — Na to już chyba wpływu nie mamy. Tempo dzisiejszego życia powoduje taki chaos i pomieszanie kryteriów, nowe kierunki pojawiają się i znikają, a zmiany zachodzą szybko. Jak w takiej sytuacji kształcić artystów? To chyba niesłychanie trudne?
   — Młodzież musi mieć odniesienie do elementów uchwytnych, dlatego musi się kształcić na studiach natury. A pedagog z prawdziwego zdarzenia powinien rozwijać świadomość artystyczną studentów.
   — Było ją chyba łatwiej rozwijać wówczas, gdy kontakt mistrz-uczeń istniał naprawdę. Dlaczego zlikwidowano na Akademii prywatne pracownie profesorskie?
   — Głównie z powodów lokalowych.
   — Szkoda, świadomość, że za ścianą pracuje profesor i w każdej chwili może wyjść i zaprosić do pracowni, niewątpliwie studentom pomagała. Nowoczesna pedagogika bardzo się odhumanizowała.
   — Nie tak znów bardzo. Podczas korekt ten kontakt jest zachowany.
   — Jakie są pana korekty, profesorze? Czy przejął pan metodę od swoich pedagogów czy wypracował własną?
   — Wydaje mi się, że najwięcej przejąłem od profesora Eibischa i to nie tylko jeśli idzie o pedagogikę. Jego korekty odbywały się w ten sposób, że profesor snuł na pozór luźne opowieści, refleksje o tym, co przeczytał, zobaczył itp. i w pewnym momencie przechodził do konkretnych uwag, mających jednak związek z tymi opowieściami.
   — Uważa pan, że malarstwa można nauczyć?
   — Akademia niewątpliwie daje bardzo dużo, choć osobiście nie bardzo wierzę w to, by móc komuś udzielić wskazówek, jak ma malować. Sugestie profesorskie mogą tylko nauczyć uczciwości wobec siebie i sztuki, rozbudzać świadomość artystyczną. Nauczyć można spraw warsztatowych, ale w malarstwie, w sztuce w ogóle, tak wiele zależy przecież od intuicji.
   — Autorytet mistrza w budowaniu własnego światopoglądu artystycznego odgrywa chyba dużą rolę?
   — Czy bardzo dobry nawet malarz może być dzisiaj autorytetem? Czasy się zmieniły i przykład profesorski nie oddziałuje już tak wyraźnie na uczniów. W dziedzinie sztuki nastąpił zanik autorytetów. No, może jeszcze w przypadku wybitnych reżyserów to się zdarza, w malarstwie nie.
   — Dlaczego? Przecież wśród znanych malarzy jest wielu o niezwykle ciekawych osobowościach.
   — Owszem, lecz ten chaos t brak jednolitych kryteriów w ocenie dzieła sztuki, o czym już mówiłem, sprawia, że trudno być uznanym za autorytet. Łatwiej nim być w sporcie, nauce, wszędzie tam, gdzie można zyskać, światowy najlepiej, rozgłos. Jak przy braku jednoznacznych kryteriów ocenić, czy obraz jest dziełem genialnym, wybitnym czy tylko poprawnym? Bardzo trudno. Młodzież to wie i dlatego tak wielu studentów bywa przesadnie wyczulonych na temat własnej „indywidualności".