Jolanta Johnsson

"O sobie"

   We dwoje - ona i on. Dwie figury. Ona jest wysmukła, zarysowana miękkim konturem. On jest szeroki w ramionach, większy, kanciasty. Są blisko siebie. Prostokąt obrazu wyznacza i ogranicza ich wspólną przestrzeń. Przestrzeni jest tyle, ile na obrazie. Muszą się zmieścić. Skuleni przylegają do siebie, chociaż czasem chcieliby uciec od siebie. Ich ręce, nogi już biegną na zewnątrz.
   Nie uciekają. Są razem, są jednością, jedną formą tworzącą podwójny znak. Zawieszeni w spokojnej lub pełnej napięcia równowadze. Linie moich figur przecinają płótno obrazu. Chciałam, by ich kontury wyznaczały przestrzeń, by wydarzenie na obrazie było opowiedziane tylko nimi.
   Pomimo stosowanych przeze mnie uproszczeń są tacy bogaci w środki wyrazu. Ręce - na początku jest dłoń, giętka, jej palce, przegub układa się na wiele sposobów, potem jest wyciągnięte ramię, linia prowadząca w głąb ciała. Ręce skulone, przylegające do ciała, podpierają głowę, ubogacają kontur figury. Albo ręce wewnątrz, zakłócają spokój ciała. Ręce mówią. Także głowy, nogi, dążą do siebie lub odpychają się.
   Kobieta jest mniej materialna, maluję ją gładko. Mężczyznę maluję piaskiem, ziemią. Jego tors staje się matowy, głębszy. Zyskuje jeszcze jeden wymiar na płaskim obrazie. Jeszcze jeden sposób różnicowania.
   Moje figury są również we wnętrzach. Wystarczy zaznaczyć cztery kąty i już jest przestrzeń dla miłości lub dramatu. Wnętrze może być cudownym miejscem spotkań albo klatką bez wyjścia, w której trzeba trwać obok siebie.
   Malując cykl "We dwoje" zamknęłam się z moimi figurami w ich świecie. W trakcie pracy nad obrazem przychodził pomysł na następną kompozycję. Każdy obraz był osobną próbą wyrażenia tego, czego jeszcze nie powiedziałam w poprzednim. Pomimo podobieństw w rozwiązaniach malarskich, żyłam z moimi obrazkami i malowałam je oddzielnie.
   Jeżeli moje obrazy przekazują pewną treść, to dobrze. Nie uciekam od znaczeń, chociaż w trakcie malowania nie jest to sprawa najważniejsza.
   Z tyloma "problemami na płótnie" muszę uporać się po drodze. Treść jest gdzieś na początku, gdy pcha mnie chęć malowania. Projekt jest w zarysie i nigdy określony do końca. Zresztą płótno i farby olejne mają swoje prawa i trzeba im się poddać, gdy używam ich jako środków wyrazu. Maluję obraz i zaczynam z nim obcować jak z żywą istotą. To on mnie gdzieś prowadzi, nie ja jego. Dużo jest problemów z kompozycją, kolorem. Potem wreszcie obraz zaczyna "grać". Zdaje mi się, że jest gotowy, opowiada o czymś już niezależnie ode mnie. Niech ten samodzielny przekaz odbiera widz. Oby mój cykl opowiedział o byciu "we dwoje "jak najwięcej.
   Czyż można uciec od treści malując kobietę i mężczyznę ?
   
                                                                                                                                                      Jolanta Johnsson